Pod osłoną mgły
Odgłos kropel uderzających o poszycie namiotu wyrwał mnie wcześnie rano ze snu. Otworzyłem oczy, Telanis nadal spał. Chłopina miał twardy sen. Udałem się ku wejściu do namiotu i przesunąłem wodoodporny materiał, który służył za drzwi. Padało równo i mocno, ani grama wiatru. W powietrzu czuć było świeżość poranka. Wszyscy, prócz wartowników, jeszcze spali. Szmer deszczu uspokajał, a nawet hipnotyzował. Wystawiłem głowę przez próg, by skąpać głowę w letnich kroplach. Po chwili wróciłem do środka, ubrałem się w ciszy i wyszedłem na zewnątrz. Spacerowałem między namiotami, kierując się ku południowej bramie. Ziemia nie wchłaniała wody, tworzyło się błoto i ogromne kałuże. Zły znak. Kawaleria nie będzie w pełni mobilna, a piechota, uzbrojona po zęby w pancerz i oręż, będzie się wręcz zapadać. Doszedłem do granicy obozu. Strażnicy jedynie zmierzyli mnie wzrokiem. Zmęczenie i brak snu malował im się na twarzach. Mimo gęstych opadów, w oddali dostrzegłem cel mojego porannego spaceru. Mgła wciąż była tak gęsta, jaka w dniu pamiętnej ucieczki. Gdzieś tam musiała kryć się odpowiedź na moje pytanie. Chciałbym wierzyć, że Lethorin nadal żył, ale z dnia na dzień traciłem nadzieję. Gdybym się bardziej pilnował, bardziej uważaj, to może wciąż byłby z nami. Dopadły mnie wyrzuty sumienia. Uniosłem twarz do góry, by rozwiać myśli w kroplach deszczu. Wziąłem głęboki oddech. Czasu nie dało się cofnąć, musiałem trwać nadal - jedynie w taki sposób mogłem oddać cześć poległemu bratu krwi. Miałem nowe zadanie do wykonania i osoby, z którymi dzieliłem ciężar tego wyzwania. Mój wzrok znów padł w kierunku mgły.
- Myślisz, że gdzieś tam jest Lethorin? - odezwał się kobiecy głos, który rozpoznałem od razu.
- Chciałbym, żeby tak było, Tino, lecz sama dobrze wiesz jak jest.
- Jestem realistką, ale to nie znaczy, że nie mam uczuć. Wiem jak wiele on dla ciebie zrobił, ale nie możesz się winić za jego śmierć.
- Myślisz, że nie żyje?
- A co widziałeś?
- Leżącego Lethorina z licznymi ranami. Jego ciało było sine...
- Dostrzegłeś, by się ruszał, bądź oddychał?
- Nie, ale to wszystko działo się tak szybko, mogłem nie zauważyć.
- Masz rację, ty mogłeś nie zauważyć, ale ja widziałam doskonale. Skupiałam się na lichu, by was obronić. Obok niego leżało ciało Lethorina. Uważnie się przyjrzałam. Nie ruszał się i nie okazywał żadnych oznak życia. Przykro mi, Vegov.
- Czemu dopiero teraz o tym mówisz?
- Wcale nie chciałam ci tego mówić. Myślałam, że wyruszymy dalej z naszą misją, ale ty nadal dążysz do poznania prawdy o wydarzeniach w Zul'Mashar. Myślałam, że zapomnisz i nie chciałam ci dokładać cierpienia.
- Widziałaś go ze znacznej odległości, może nie dostrzegłaś wszystkiego. Nie zbadaliśmy ciała z bliska. Wiem, że chcesz dobrze, ale ta myśl nie daje mi spokoju. Mam przeczucie, że się mylimy.
- To dlatego, że bardzo chcesz, żebyśmy się mylili. Czasami musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Cieszę się, że ty przeżyłeś. Mam tylko ciebie i Telanisa. Nie pozwolę, by wam coś się stało. Przed nami ciężka podróż i zadanie do wykonania. To jest teraz nasz priorytet. Musimy uważać na siebie i być wsparciem w tych trudnych tygodniach.
- Wiem, pamiętam...
- Chodź, deszcz nie ustępuje i zaraz nie zostanie na nas sucha nitka. Przebierzmy się i pójdziemy coś zjeść. Dziś musimy być wypoczęci. - po tych słowach ruszyliśmy w głąb obozowiska w kierunku naszego namiotu. Obóz powoli budził się do życia, coraz więcej wojowników wychodziło na zewnątrz. Odgłosy rozmów rozchodziły się po stanicy. Gdy weszliśmy do namiotu Telanis już nie spał.
- A gdzie wy byliście tak wcześnie rano? Razem?! - wykrzykiwał zdenerwowany powiernik.
- On chyba jest zazdrosny o ciebie. - zwróciłem się do Tiny.
- Naprawdę? Oj, to słodkie. Nie martw się, mój drogi Telanisie. Nic nas nie łączy prócz przyjaźni. A z drugiej strony podoba mi się ta twoja zazdrość. – zachichotała Tina, po czym wtopiła swój wzrok głęboko w oczy Telanisa. Oboje zapatrzyli się na siebie, jakby byli w transie.
- Halo, ja tutaj jestem. Nie chcę wam przerywać w zapewne bardzo ważnej dla was chwili, ale to chyba nie czas na takie wyznania. - niechętnie przerwałem ciszę.
- Co? A tak, tak. Chodź coś zjeść. - Telanis kontynuował, jakby nic się stało, a Tina jedynie się uśmiechnęła.
Kilka godzin później
- Jak to nie możemy wyruszyć z resztą wojska!? Muszę tam być! - krzyczałem do Borosa, który zjawił się w naszym namiocie.
- Właśnie dlatego nie pozwalam ci ruszyć. Emocje cię zaślepiają, zginiesz! Najpierw odszukaj spokój, Rycerzu Krwi. Módl się do Światłości, by dała ci siły w tych ciężkich chwilach.
- Dowódco, to niesprawiedliwe. Sam wstawiłeś się za mną! Wcieliłeś mnie do swoich oddziałów, a teraz mam zostać? Dobrze wiesz, dlaczego tutaj jestem.
- O Światłości, daj mi siłę. Stawiłem się, gdyż łatwiej będzie ci zapewnić bezpieczeństwo z nami, niż w kaplicy. Będąc tam wyruszyłbyś na własną rękę, ale teraz jesteś pod naszym okiem. Rozkazuje ci zostać w obozie z przyjaciółmi i resztą plutonu. Macie za zadanie zabezpieczyć go pod naszą nieobecność. Czy to jasne, paladynie?! - stanowczym i głębokim głosem rozkazał draenei.
- Tak jest! - odpowiedziałem powoli cedząc słowa przez zęby. Boros wyszedł z namiotu i dołączył do ostatnich żołnierzy wychodzących przez południową bramę. Armia maszerowała ku mgle. Obóz prawie całkowicie opustoszał. Edric the Pure, pod nie obecność reszty, został mianowany tymczasowym dowódcą.
- Dlaczego mi to zrobił?! - rzuciłem hełmem o ziemię. Telanis podniósł go i chciał mi go zwrócić, jednak ja odepchnąłem jego wyciągniętą rękę.
- Zostaw mnie!
- Vegov, opanuj się! Zrobił to dla twojego dobra. Jesteś zaślepiony chęcią zemsty, a poza tym Telanis nic ci nie zrobił! - wtrąciła się Tina. Słysząc to, skierowałem wzrok w stronę powiernika. Upadł na ziemię z trzymanym w dłoni hełmem. Widok ten spowodował, że natychmiast oprzytomniałem. Podbiegłem do przyjaciela i pomogłem mu wstać.
- Wybacz mi, Telanisie. Mam nadzieję, że nic ci nie jest. Złość wzięła górę.
- Nic się nie stało. Wydaje mi się, że powinieneś lepiej nad sobą panować. Takie wybuchy agresji nie przystoją paladynowi. - odpowiedział, ponownie wręczając mi hełm, który tym razem przyjąłem.
- Masz rację... - stwierdziłem. Staliśmy tak w ciszy przez dłuższą chwilę. Emocje w końcu opadły. Każdy z nas był ubrany w swój pancerz i wyposażony w broń. Tylko Tina miała na sobie bordową szatę z wyhaftowanym na piersi herbem Sin`dorei, a w dłoni dzierżyła kostur.
- Z wieży obronnej pewnie dobrze widać okolice - rzucił Telanis.
- No właśnie, wieża! Chodźmy! Z jej szczytu pewnie zobaczymy całą bitwę. Masz dobre pomysły, nasz mały towarzyszu. - stwierdziłem zadowolony. Wieża była pusta, przed wejściem nie zastaliśmy nawet gwardzistów. Wewnątrz wyglądała jak sala odpraw, tylko bardziej uboga w porównaniu z tą z Kaplicy Nadziei Światła. Prosty stół, na nim mapa, a dookoła ułożone ławy i krzesła. Po kamiennych schodach wdrapaliśmy się na szczyt baszty. Edric już tam był i wszystko obserwował.
- Dowódco, czy możemy do Ciebie dołączyć? - zapytałem.
- O, Vegov. Oczywiście, proszę. Nawet jest mi to na rękę, gdyż Boros prosił mnie, by cię pilnować. - odpowiedział kwatermistrz. Przemilczałem jego odpowiedź, po czym skierowałem wzrok w stronę maszerującej armii. Orszak wojska docierał do granicy z mgłą. Gdy dotarli na miejsce, zaczęli formować szyk. W pierwszej linii paladyni tarczownicy, zaraz za nimi jednostki wyposażone w dwuręczny oręż. Tarczownicy stanowili sześć rzędów o szerokości prawie pięciuset metrów, tak samo było w przypadku wojowników z dużym orężem. Między nimi, jak i na końcu, znajdowały się jednostki leczące. Formacje kończyły katapulty i balisty otoczone drewnianymi, mobilnymi tarczami. Kawaleria podzieliła się na dwie armie, obstawiła prawą i lewą flankę. Na ich czele stali lord Maxwell Tyrosus wraz z Turalyonem. Tarczownikami dowodził Valgar, Aponi zajęła się jednostkami leczącymi, a Boros wojskiem z dwuręcznym orężem. Na czele kawalerii na prawej flance stał Arator, a na lewej Julia Celeste, kobieta paladyn ze Stormwind, która przysłużyła się w walce z Plagą w Northrend. Wojska były gotowe do walki i czekały w napięciu na rozwój wydarzeń.
- Na co oni czekają? - zapytałem.
- Nie wiedzą co ich czeka we mgle. Maxwell nie chce niepotrzebnie narażać tysięcy istnień. Jest mądrym dowódcą i nieraz walczył z Plagą. - odpowiedział Edric. Z oddali wyglądali jak cynowi żołnierze, poukładani na wielkiej mapie, czekając na ruch. Ustawili się w strategicznym miejscu. Prawą flankę zamykało jezioro, niewielkie lecz na tyle duże, by uniemożliwić jego przebycie i zajście na tyły wojsk. Z lewej zaś znajdowało się kilka wzgórz, na które wejście zajęłoby wiele czasu i wysiłku. Został bezpośredni atak bądź daleki objazd.
W tym samym czasie wśród armii Srebrnej Ręki.
- Co robimy Maxwellu? Sterczymy tutaj od prawie dwóch godzin. Cały czas pada deszcz. Żołnierze mokną i stoimy w błocie, czas działa na naszą niekorzyść. - Turalyon zapytał dowódcę armii, gdy oddalili się od żołnierzy, by ci nie słyszeli ich rozmów.
- Co, według ciebie, miałbym zrobić? Widzisz, przed nami jest ta przeklęta mgła. Mamy tam wejść jak gdyby nigdy nic? Nie słyszałeś jak ten młodzik od krwawych elfów opowiadał, że widoczność sięgała zeru? Oni chcą, żebyśmy tam weszli, bo wtedy nas wyrżną jak młode owce. - odparł zdenerwowany Maxwell, cały czas sprawdzając czy nikt ich nie słyszy.
- Nie przybyłem tutaj, by biernie czekać na jakikolwiek znak. Jestem najwyższym Exarchą, wybrańcem Światłości i nie pozwolę, żeby jakaś plugawa magia stanęła nam na drodze. - kończąc Turalyon, znacznie zbliżył się do mgły. Na jego twarzy malowała się determinacja i złość. Lustrował teren przed sobą, lecz nikogo nie dostrzegł. Opadł na prawe kolano opierając dłonie na sowim mieczu wbitym w ziemię. Spuścił głowie jakby w modlitwie. Wyszeptał parę słów, tak cicho, że nikt nie potrafił tego zrozumieć. Nagle gwałtownie wstał, dobył miecza w prawą dłoń i skierował ostrzem ku górze, po czym głośno krzyknął:
- ŚWIATŁOŚCI, DAJ NAM SIŁY! - po tych słowach z ciała Turalyona wydobyła się ogromna fala światła, która ruszyła w kierunku mgły, niszcząc ją w momencie zetknięcia. To co ujawniła magia Światłości, zmroziło nam krew w żyłach...
Turalyon, Maxwell i reszta żołnierzy nie dowierzali własnym oczom. Dziesiątki tysięcy nieumarłych żołnierzy stało teraz przed nimi, zaledwie kilka metrów od nich. Turalyon stał prawie oko w oko z jednym z nich. Mgła skrywała całą armię. Wśród nich znaleźć można było szkielety, zombie, plugastwa, nieumarłe trolle, a na końcu, za linią wojsk, na delikatnym wzniesieniu stał on. Lich, który odpowiadał za ostatnie wydarzenia. Wybrał odpowiednie miejsce, by obserwować wszystko dokładnie. Obok niego stała postać, lecz z tej odległości ciężko było stwierdzić kim był. Zapewne jeden z dowódców jego nieumarłej armii. Plaga stała niewzruszona. Nawet tak bliska obecność Exarchy nie robiła na nich wrażenia. Patrzyli się ślepo przed siebie i stali nieruchomo. Sprawiali wrażenie nieumarłego posągu. Turalyon wycofał się, będąc cały czas skierowanym przodem do linii wojsk wroga. Zatrzymał się przy Maxwellu, który wrócił do żołnierzy. Popatrzył na kompana, lecz nic nie powiedział. Morale żołnierzy zaczęły słabnąć. Zaczęli szeptać, że tutaj zginą, że ich zmiażdżą, że za dużo ich. Niektórzy chcieli uciekać, lecz kapitanowie zareagowali w porę, nakazując utrzymanie wyznaczonych pozycji. Wojsk wroga było niemal pięć razy więcej niż paladynów. Rozciągnięci byli na szerokości prawie dwóch kilometrów i sięgali aż po samo pasmo górskie, gdzie znajdowała się ścieżka do Zul'Mashar. Panowała złowroga cisza. Nie było krzyków, przemówień które uniosłyby na duchu. Wróg milczał i czekał. Nie przejawiał żadnej strategii, nie musiał. Jego bronią była liczebność. Zaleją nas sobą, topiąc pod swoimi nogami. A z każdym zabitym, pojawi się dziesięciu innych. Nigdy nie przypuszczałem, że zagrożenie było na taką skalę.
- Za mało nas, przyjacielu. - stwierdził Turalyon.
- Wiem. Nie możemy uciec. Musimy ich zniszczyć, Plaga nie może narodzić się na tych ziemiach ponownie. - odrzekł zdezorientowany Tyrosus.
- Co proponujesz? Nasza kawaleria nie może ich zajechać od tyłu, jest ich zbyt wielu. Nie mamy łuczników, żeby ich ostrzelać. Przynajmniej zajęliśmy dobre miejsce. Nie zajdą nas od tyłu, ale czy flanki się utrzymają? Może wróćmy do kaplicy i tam stawimy im czoła? Mury fortecy dadzą nam przewagę. - zaproponował Exarcha.
- Nie zdążymy wrócić. Wybiją większą część naszej armii. Chyba, że poświęcimy tylu żołnierzy, by dali czas innym do odwrotu. Cholera, musimy coś wymyślić. - Zastępca Najwyższego Lorda Dowódcy złapał się za głowę. Nie widział co robić. Musiał wybrać mniejsze zło.
- Zostanę z moją Armią Światłości, ty ratuj resztę zanim... Czekaj, przestało padać. - stwierdził zdziwiony Turalyon. Paladyni popatrzyli na siebie, po czym błyskawicznie skierowali wzrok na armię nieumarłych. Lich podniósł prawą dłoń do góry. Błękitna magia śmierci zajarzyła się w oczodołach i ustach nieumarłych, a kolejna fala magii przeszła od licha, aż do ostatniego szeregu. Niebo przeszył odgłos tysięcy krzyków nieumarłych sług. Ruszyli biegiem ku paladynom. Nie było czasu uciekać. Trzeba było walczyć. Armia nieumarłych utworzyła trzy kliny skierowane w prawa i lewą flankę oraz środek. Ziemia drżała od ciężaru biegnącej armii wroga, a powietrze wypełniły wrzaski. Odgłosy były coraz głośniejsze, a dystans coraz krótszy.
- Nie czas, by uciekać. Trąbić gotowość do walki! Kawaleria niech wycofa się na tyły i połączy w całość. Tarczownicy, postawa obronna, tarcze na przód, musicie wytrzymać uderzenie. Nie mogą przerwać naszej linii! Katapulty i balisty strzelać bez rozkazu. Niech Światłość da nam zwycięstwo. Wygramy albo zginiemy w chwale. - wykrzykiwał rozkazy Maxwell. Gdy skoczył, założył hełm na głowę, dobył miecza i czekał. Na flankach i tyłach armii rozbrzmiały rogi.
- Turalyonie, idź na prawą flankę. Musisz ją utrzymać. Valgar niech idzie na lewą. Arator i Julia powinni czekać na tyłach. - Exarcha jedynie kiwnął głową i ruszył w głąb armii. Katapulty wystrzeliły ogniste pociski, od których rozjaśniło się niebo. Zbierały okrutne żniwo wśród armii wroga, lecz było to za mało przy tak dużej liczbie. Balisty syknęły, a ich ogromne strzały przeszywały kilku nieumarłych naraz. Nawet plugastwa były unieruchamiane przez te pociski, zostawiające w nich cielskach ogromne dziury, które uniemożliwiały im dalszą szarże. Jednak to ciągle było za mało. Choć wróg tracił żołnierzy, siła ataku nie zmalała. Zbliżali się coraz bliżej. Dzieliło ich zaledwie parę metrów.
- Światłość, pomóż nam! - wyszeptał Maxwell i armia nieumarłych uderzyła w linię tarcz paladynów. Wytrzymali. Ściana tarcz wciąż stała, lecz by ją utrzymać, paladyni musieli trzymać je dwoma rękoma. Drugi rząd rycerzy ciął i miażdżył zatrzymanego wroga. Było ich tak wielu, że wręcz wchodzili na siebie, by tylko przebić się przez tarcze. Sięgali coraz wyżej, aż wdrapywali się po pierwszej linii tarcz, żeby dostać się dalej. Katapulty i balisty dalej gromiły dalsze szeregi nieumarłych. Były naszą bronią dalekiego zasięgu i nie mogła ona paść. Magia Światłości błysnęła na linii frontu. Paladyni zsyłali magiczne młoty na głowy wroga, lecz to ciągle było za mało. Padło wielu nieumarłych, ale co to było w porównaniu z tysiącami, które wciąż kroczyły ku paladynom. Śmierć zaczęła zbierać swoje żniwo. Tarczownicy ginęli przytłoczeni przez wroga. Starano się zastępować każdego martwego paladyn innym, lecz nie było to proste. Maxwell będąc przed linia tarcz, walczył dzielnie. Od jego ostrza ginęło po kilku nieumarłych na raz. Oręż był nasycony Światłością, umożliwiającą mu przebicie się przez legiony żywych trupów.
- Dowódco, wycofaj się! - krzyknął męski głos należący do krasnoluda tarczownika. - Ginąc tutaj nie pomożesz innym... - nalegał. Dowódca odnalazł go wzrokiem jednocześnie walcząc. Dostrzegł ogrom strat i niezmienną ilość napierającego wroga. Podszedł do krasnoluda, który zrobił mu minimalną lukę, by mógł przejść. Maxwell spotkał jego wzrok, w milczeniu dziękując mu za jego poświęcenie. W tej samej chwili sierp wielkości człowieka wbił się w głowę owego krasnoluda, po czym wyciągnął go ku górze i rzucił w kierunku dalszych szeregów paladynów. Maxwell stał jak wryty. Plugastwo zszyte z wielu ciał ludzi dotarło do linii frontu. Miało wile rąk, a w każdej inną prymitywna broń. Stwór krzykną, napełniając rycerzy bojaźnią. Tyrosus skierował ku niemu wzrok. Plugastwo kolejną dłonią, tym razem dzierżącą młot, wzięło szeroki zamach i uderzyło w tarczowników. Pięciu zabiło na miejscu robiąc wyrwę w szeregu. Paladyni szybko wypełnili wyrwę, lecz nie obyło się bez strat. Tarczownicy ginęli i nie było już kim ich zastępować. Widząc to Maxwell pomodlił się do Światłości, która mu odpowiedziała. Ciało paladyna rozbłysło światłem, oślepiając wrogów w okolicy kilku metrów. Dało to chwilę, żeby wzmocnić szereg oraz umożliwiło atak na zszytego stwora. Tyrosus rzucił się na niego. Wspierany przez Światłość, przeciął jego cielsko od głowy po brzuch, po czym odciął nogi. Stwor stracił równowagę i upadł do tyłu, przygniatając szkielety. Paladyn wskoczył na niego i pozbawił go głowy. Wytwór mocy śmierci przestał się ruszać. Prostując się Maxwell dostrzegł przerażający widok. Zabił jedno monstrum lecz w oddali dostrzegł kolejne. Nie czekając, dowódca wycofał się na tyły armii, by rozeznać się w sytuacji.
Linia tarcz wciąż stała. Tutaj większość stanowiła Armia Światłości, która do perfekcji opanowała sztukę walki. Byli doskonale skoordynowani, nie pozwalając wrogowi wykorzystać wyrw w szeregu. Tutaj opór był najsilniejszy. Stosy ciał nieumarłych usłane były pod nogami paladynów. Niestety, wykorzystały to nieumarłe trolle. Posłużyli się powstałymi kopami, by przeskoczyć linię tarcz. Kilkudziesięciu trolli dostało do środka. Mimo, że byli nieumarłymi, to nadal walczyli jak trolle - agresywnie i z rozmachem. Cieli swoimi toporami dookoła, zabijając bądź raniąc każdego, kogo sięgnęli. Widząc to Turalyon ruszył w ich kierunku. W ślad za nim ruszyło kilku draenei. Rozgorzała walka. Dłuższa obecność trolli za linią tarcz mogłaby spowodować przerwanie frontu i zniszczenie maszyn wojennych. Turalyon zabił jednego z nich, przecinając go poziomo w pół. Chciał się rozejrzeć za kolejnym celem, lecz nagle został uderzony w głowę i upadł ziemię. Doskoczył do niego troll siadając na nim okrakiem. Przybliżył swoją martwą twarz, powąchał i polizał go po czole, a następne uniósł nad Turalyonem sztylet. Paladyn dochodził do siebie. Zauważył trolla, jednak ie mógł nic zrobić. Nieumarły miał już wbić ostrze w pierś paladyna, gdy nagle jego głowa została wyrwana. Ciało jeszcze chwilę trwało nieruchomo aż w końcu upadło. Jeden z podkomendnych Turalyona uratował mu życie. Był to draenei przewyższający swoich braci posturą. Chwycił swoimi dłońmi głowę trolla zachodząc go od tyłu, by ten go nie dostrzegł i jednym silnym gestem wyrwał ją z ciała. Widok niecodzienny. Człowiek wstał, pochwycił draeneia za bark, kiwnął głową w podzięce i zaczął lustrować teren.
- Żadnego trolla już nie ma? - krzyknął Turalyon.
- Zabici! Utrzymujemy pozycje, lecz nie wiem jak długo. Nasi bracia leczą rany, ale już padają z wycieńczenia. - zameldował rosły draenei.
- Jak nasze straty? - dopytywał lider Armii Światłości.
- Nasi ludzie giną, z minuty na minutę starty rosną. Musimy coś wymyślić, bo nie będzie kim walczyć! - zameldował wybawca Turalyona.
- Przejmij dowodzenie. Idę do Maxwella, może coś wymyślił. - gdy skoczył, rozległ się dźwięk trąb, którego nikt nie chciał usłyszeć. Był to sygnał wzywający pomocy. Dochodził z lewej flanki. Valgar potrzebował wsparcia. Turalyon ile sił w nogach pobiegł w kierunku centrum, gdzie miał nadzieję znaleźć Maxwella.
Centrum linii frontu
Turalyon dotarł na miejsce. Na szczęście Maxwell wciąż żył. Wydawał rozkazy kapitanom, którzy zbierali się wokół niego i przekazywali polecenia dalej. Exarcha podszedł do niego:
- Słyszałeś? Valgar wzywa pomocy. Jakie są twoje rozkazy?
- Aponi ruszyła natychmiast z oddziałem Sunwalkers, których zdążyła zebrać. Nie mamy już ludzi.
- Prawa flanka się trzyma, ale nie potrwa to długo. Nieumarłe trolle wręcz przeskakują linię tarcz. - zameldował. Exarcha, gdy nagle podbiegł do nich krwawy elf.
- Panie, lewa flanka padła. Nieumarli wdarli się do środka. Zniszczyli dwie katapulty. - zameldował ranny rycerz.
- Czy Światłość nas opuściła? Żołnierzu, udaj się do Aratora i przekaz mu rozkaz zaatakowania nieumarłych na lewej flance. - rozkazał Maxwell, po czym kontynuował:
- Boros! Gdzie jest Boros do cholery?
- Jestem, środek się trzyma, sytuacja została ustabilizowania. Balisty zabiły kilka plugastw, co dało nam szanse do odbudowy linii frontu, ale nie wiem ile wytrzymają. - zameldował draenei.
- Turalyon, wracaj na prawą flankę. Boros, weź tylu żołnierzy, ilu zdołasz. Każ im zabrać tarcze poległych i udaj się z nimi na lewą flankę. Musisz ją odbudować. - wykrzyczał. Panował chaos, nic nie było słychać wśród krzyków nieumarłych, świstu katapult i balist oraz jęku poległych.
- Dowódco, ale nie mamy już tarczowników. - zaoponował niebieskoskóry wojownik.
- Niech twoi rycerze porzucą swój dwuręczny oręż i zabiorą od poległych tarcze. To rozkaz!- naciskał Tyrosus. Drugi raz zabrzmiał róg Valgara wzywającego pomocy. Boros stanął na baczność i udał się do swoich rycerzy. Maxwell nadal wykrzykiwał rozkazy do kapitanów.
Lewa flanka
- Valgar! Valgar, gdzie jesteś? - zaczęła wykrzykiwać Aponii. Nigdzie nie mogła znaleźć krasnoludzkiego dowódcy. Lustrowała miejsce rzezi, gdzie walki nadal trwały. Nieumarli wdzierali się dziesiątkami na tyły paladynów. Wojownicy Aponii częściowo zatrzymali marsz żywych trupów, ratując tym samym pozostałe maszyny miotające, lecz nie mogli brnąć dalej, by uniemożliwiać ich szarże. Jednostki leczące dwoiły się i troiły, lecz wielkość strat była ogromna. Nie każdego zdołali uratować. Leczenie było utrudnione faktem, że jednostki odpowiadające za pierwszą pomoc same musiały sięgnąć po broń, żeby walczyć o własne życie. Aponii miażdżyła zastępy wrogów swoim młotem. Plaga została zatrzymana, lecz musiała ich odeprzeć, by na nowo utworzyć linie tarcz. Ale czym to zrobić? Nie miała żołnierzy. Przed jej oczami pojawiły się trzy plugastwa. Ogromne monstra samym wyglądem budziły trwogę w zmęczonych i upadających na duchu żołnierzach Srebrnej Ręki. Wymachiwały bronią raniąc i zabijając każdego na swojej drodze, nieważne czy był to paladyn czy nieumarły. Siła ataku tych potworów była tak wielka, że ich ofiary zostawały wyrzucane w powietrze, lądując trupem na walczących wojownikach. Towarzyszył temu przerażający krzyk spowodowany łamanymi kośćmi bądź miażdżonymi narządami. Nasz wróg nie czuł zmęczenia, nie musiał jeść czy pić. On szedł przed siebie zbierając żniwo śmierci. Aponii wycieńczona, lecz nadal zdeterminowana, musiała coś zrobić. Rozejrzała się dookoła i dostrzegła balistę, której koła zostały uszkodzone, uniemożliwiając jej manewrowanie i celowanie na dalsze odległości. Operatorzy maszyny leżeli zadźgani. Wezwała dwóch żołnierzy, którzy stali przy niej. Trójka ruszyła ku baliście. Nakazała im podnieść nią na tyle wysoko, by można było nią manewrować. Był to ogromny ciężar, lecz taureni słynęli z wielkiej siły. Z trudem udało im się podnieść maszynę i skierować w stronę mięsnych golemów. Ghule chciały im przerwać manewr, ale z pomocą przyszli pozostali obrońcy Sunwalkers, którzy zauważyli działania lidera. Na cel wzięli jedną z trzech kreatur. Musieli działać szybko. Taurenka przy pomocy kołowrotka napięła cięciwę, w miarę możliwości wymierzyła i wystrzeliła. Ponad metrowa, stalowa strzała sięgnęła celu. Siła uderzenia z bliska była tak ogromna, że nieumarły twór został przygwożdżony do ziemi. Pozostały dwa, które nawet nie zwracały uwagi na to co się działo . Pofrunęła kolejna strzała z balisty. Drugi stwor został przeszyty w okolicy szyi, która rozerwała się odłączając głowę od reszty ciała. Tym razem nie umknęło to ostatniej kreaturze. Ruszyła ku Aponii, która to spieszyła się jak mogła, żeby wystrzelić kolejny pocisk. Nieumarły był coraz bliżej, taurenka naciągała cięciwę. Jej dzielni wojownicy już byli w zasięgu plugastwa, lecz nie uciekli. Broń gotowa do wystrzału, który nie nastąpił. Kreatura była szybsza. Jednym uderzeniem ogromnego łańcucha roztrzaskała balistę odrzucając operatorów parę metrów dalej. Dzielni wojownicy zginęli, a Aponii, ciężko ranna, została przygnieciona przez belę stanowiącą trzon balisty. Nie mogła się ruszyć. Plugastwo kroczyło w jej kierunku, by zakończyć to co zaczęło. Ściągnął belkę i zobaczył leżącą taurenke na plecach. Nogi miała połamane, a broń zaginęła. Pogodziła się ze swoim losem. Oddech miała nierówny, pluła krwią i kręciło jej się głowie. Prosiła Światłość, by zaopiekowała się jej duszą. Zamknęła oczy. Usłyszała okrzyk bojowy, wykrzyczany przez znajomy głos. Odważyła się delikatnie otworzyć oczy. Zauważyła jak Boros zsyła na monstrum moc Światłości w postaci wielkiego Młota Światła, a w ślad za nim uczynili to jego rycerze. Istota straciła równowagę i upadła. Lider Ręki Argus zmiażdżył jej głowę swoim magicznym kryształowym młotem. Krew trysnęła na jego twarz. Przetarł dłonią oczy po czym podbiegł do kobiety.
- Już jestem. Wytrzymaj! Proszę cię, wytrzymaj.! - wykrzyczał, po czym położył dłoń na jej piersi i prosił Światłość o pomoc. Odpowiedziała mu. Delikatny strumień magii otoczył taurenkę. Ból zelżał co umożliwiło jej mówienie.
- Dziękuję. Uratowałeś mi życie. Poszukaj Valgara. Musi gdzieś tu być.
- Nic nie mów. Jesteś ciężko ranna, musisz zostać przewieziona do obozu. Kapitanie Sagan, przenieście Aponii na wóz i odstawcie ją do obozu. Jeśli znajdziecie jeszcze kogoś żywego, uczyńcie to samo. - rozkazał Boros. W odpowiedzi otrzymał jedynie kiwniecie głową. Przenieśli taurenkę wraz z innymi na drewniany wóz.
- Dowódco! Znalazłem kowala Valgara. Leży pod stertą ciał. Nieprzytomny ale oddycha. - wykrzyczał jeden z paladynów
-Doskonale. Zabierzcie go do obozu. - polecił draenei. Wojownicy Sunwalkers, wzmocnieni siłami Borosa, zaczęli wypychać siły nieumarłych w stronę linii tarcz. Wozy wyruszyły w stronę obozowiska...
Autor: Rafał "Vegov" Wójcik
Korekta: Foxburrow